Kiedy wieczorem gasną światła, a wąskie, pachnące słodko-ostrymi smakami uliczki starożytnego Hoi An oświetlają tylko kolorowe lampiony, miasto przycicha. Ludzie skupiają się na modlitwie, a na rzece puszczane są lampiony, które mają im pomóc w pozbyciu się wszelkich trosk. Sama nie wiem czy to one, czy może wiara w dobrego Buddę lub wciąż tu jeszcze pamiętana wojna i bieda sprawiają, że Wietnamczycy to wyjątkowi ludzie. Uśmiechnięci, bardzo pracowici, życzliwi. Doceniający, że żyją w wolnym, pięknym kraju.

– Znasz te krajobrazy i miejsca ze zdjęć i pocztówek, a mimo to, kiedy je zobaczysz, kiedy masz je na wyciągnięcie ręki, brakuje ci słów, by opisać ich piękno – usłyszałam w Hanoi od jednego z przewodników.
– Masz rację, ale przecież najważniejsze i tak są emocje – opowiedziałam mu wtedy, wciąż mając w głowie te, które towarzyszyły mi podczas wizyty w Da Nang i spaceru po Złotym Moście. Spaceru w chmurach. Dosłownie, bo idąc tą zawieszoną na wysokości 1400 metrów kładką, chmur się dotyka. Ale i w przenośni. Most i podtrzymujące go dwie gigantyczne, pokryte mchem dłonie, przypominają bowiem budowle rodem z „Władcy Pierścieni”. Są jak z baśni…

Takich miejsc jest tu bez liku. Niepowtarzalna zieleń pól ryżowych, Delta Mekongu, bajeczne górskie wzgórza, jedyna w swoim rodzaju zatoka Ha Long, piaszczyste, bezludne plaże, czy tętniące codziennym życiem wioski rybackie. Plenery jakby stworzone dla filmowców, chcących pokazać, zapierające dech piękno świata.

Wietnam to też wszechobecne skutery tworzące krajobraz Sajgonu – miasta, które jest głośne, tłoczne, gdzie zapach spalin miesza się z aromatami pikantnej zupy Pho, a mimo to ma w sobie coś romantycznego. Taras hotelu Continental, zawsze kojarzyć się będzie z filmem „Indochiny”. Zagrana przez Catherine Deneuve Eliane spędza tu sporo czasu na rozmowach o miłości, tęsknocie, życiu.
– Kocham Wietnam. Tylko tu przyroda jest tak szlachetna, pełna oddechu i powietrza – mówi w jednej ze scen.
Ma rację…