Na tle świątyni Angkor Wat wstaje słońce. Jest czerwone, ogromne, jakby nierealne. Światło sprawia, że zatopione w dżungli starożytne miasto jest jeszcze piękniejsze i jeszcze bardziej tajemnicze.
Dwa dni później siedząc w długiej, kolorowej łodzi znów się słońcem Kambodży zachwycam. Płynę w jego stronę na jeziorze Tonle Sap i patrzę jak powoli chowa się w bezmiar wody. Sprawia, że pływające po wodzie domy są jakby nie z tego świata. Zbudowane na beczkach, palach, fragmentach łodzi. Jedne zadbane, z kwiatami na prowizorycznych werandach, inne się rozpadają. We wszystkich tętni życie. Panowie w hamakach, kobiety robiące pranie, dzieci taplające się w wodzie, młodzi ludzie wyciągający ryby z sieci…
– W Kambodży łatwo się zakochać, ale by pokochać ją naprawdę, trzeba poznać nie piękne krajobrazy, ale i trudną historię – pisze w książce „Gdy zabili naszego ojca” Loung Ung, która jako 10-latka uciekała z pól śmierci. W powieści opisuje wpisane w czasy rządów Czerwonych Khmerów (1975–1979) losy swojej rodziny. Ta historia pozwala zrozumieć skąd w tym kraju bieda, analfabetyzm sięgający 60 procent, ale i uśmiech na twarzach żyjących tu ludzi. – My doceniamy wolność oraz życie. Chcemy jak szybciej zostawić przeszłość za sobą – mówi Loung Ung.
Mieszkańcy Kambodży wierzą w moc kolorów. Każdy dzień tygodnia posiada przypisaną barwę. Ma im to zapewnić spokój i szczęście. Dla mnie Kambodża to cała paleta barw: zielona dżungla, długie, białe plaże, różowe niebo zachodzącego nad Tonle Sap słońca, złoty dach pałacu królewskiego w Phnom Penh…
– Z Kambodży wraca się lepszym człowiekiem – słyszę od ślicznej dziewczynki, która sprzedaje owoce na poboczu drogi.
– Znasz angielski?! – pytam jakby nie dowierzając, że usłyszałam od niej to, o czym przez cały pobyt myślę.
Patrzy na mnie szeroko otwartymi oczami, uśmiecha się. Jest na bosaka, ale za to w pięknym mundurku. Obok stoiska leży tornister….